Wczoraj klasyka. Dzisiaj High Heels Dance.

0 Udostępnienia
0
0
0

Czyli balety dawniej. Balety dziś.

Proszę Państwa, Bridget Jones polskiej wsi rusza na podbój parkietu. Z resztą, nie pierwszy raz. Dobre 20 lat temu też mi się zachciało podbijać świat mambo, samby, rumby, walca czy foxtrota. Nawet wytrwałam w tym całkiem długo, bo aż 14 stopni kursu tańca towarzyskiego plus dojrzała decyzja, by przejść do klubu. Nie wyszło, niestety. Po prostu nie każda żona wierzy w przyjaźń damsko-męską i mój potencjalny partner taneczny najzwyczajniej w świecie został w domu po pantoflem. Widocznie tak miało być. Muszę jednak przyznać, że był to wspaniały rok obcowania z tańcem, muzyką i cudownymi ludźmi. Aż się w oku kręci łezka nostalgii, gdy sobie wspomnę ten czas.


Oczywiście nie byłam tam sama i co więcej, nie byłam pomysłodawcą tego przedsięwzięcia. Jak zawsze wkręciła mnie w to moja serdeczna przyjaciółka. Zarówno wtedy, jak i teraz. Tak, tak. Nie inaczej. A, że mnie dwa razy na przygodę nie trzeba zapraszać, to poszłam jak w dym. Kurs tańca okazał się obłędnym lekarstwem na studenckie bolączki. Relaks, czysta głowa, nowe znajomości i nasze małe rytuały. 


Ja i moja przyjaciółka nosząca groźną ksywę Misiek, od zawsze wierny kompan na życiowych bezdrożach, mieszkałyśmy razem w centrum Krakowa. To było ciasne mikro-mieszkanko mieszczące się na drugim piętrze w pełnej uroku i klimatu starej krakowskiej kamienicy. Pokój i łazienka. To wszystko co dało się zdefiniować jako elementy typowego mieszkania. Pokój miał duże okno wychodzące na podwórko z tyłu kamienicy, więc był naprawdę jasny.  Mieściły się w nim dwa materace, dwa biurka i chyba szafa, ale ten szczegół akurat uległ zatarciu w mojej pamięci, oraz dosyć spora PRL-owska szafka będąca kiedyś elementem meblościanki. Była ustawiona bokiem do ściany, a tuż za nią mieściła się część „kuchni”. Mała lodóweczka i malutka dwupalnikowa kuchenka turystyczna, która kojarzy mi się głównie z przepysznym daniem robionym dla nas przez tatę Miśki. Kurczak w sosie słodko-kwaśnym z brzoskwiniami. Mmmmm….Bajka. Jedno z lepszych kulinarnych wspomnień, jakie przyszło mi włożyć do mojej prywatnej kolekcji. Poza tym w pokoju stał dosyć spory kaflowy piec, typowy dla kamienic okresu przedwojennego. Umieszczony był na wprost okna i służył nie tylko do produkcji ciepła, ale również suszenia prania czy ogrzewania naszych przemarzniętych i zmęczonych po całym dniu ciał. Kiedyś te piece były opalane węglem, jednak gdy Kraków pomału zaczął odchodzić od opalania tym surowcem przerobiono go na taki na prąd. U nas fantazja właściciela kawalerki poszła o tyle dalej, że aby było ciepło trzeba było sobie kupić ten prąd. Tak, tak. Szłam ja albo Miśka do punktu obsługi klienta sieci energetycznej i kupowałam odpowiednią ilość prądu. „Dzień dobry , poproszę wiadro prądu.” Albo „poproszę prądu za 100 zł.” Z czasem wiedziałyśmy ile to jest „odpowiednią ilość”, by wystarczyło na miesiąc i można było przewidzieć kiedy się skończy i czy nie obudzimy się rano w środku zimy z soplem lodu pod nosem. No ale takie to były czasy, studenckie. Ok, zawiało piernikiem. Wracam do spaceru po „mieszkaniu”, dzisiaj otrzymałoby miano patodeweloperki. Na uwagę zasługuje również druga część „kuchni” oraz łazienka. Druga część kuchni to nic innego jak szafka ze zlewozmywakiem umieszczona w przedpokoju, na wprost drzwi wejściowych, w odległości około metra od nich. Dla lepszego zobrazowania i wyobrażenia sobie jakiego rzędu są to wielkości dodam, że szerokość wnęki i tym samym przedpokoju była szerokością dwukomorowego, standardowego, metalowego zlewu z zawieszoną nad nią drucianą suszarką na naczynia. I to tyle. Myślę, że po tej krótkiej prezentacji łatwo się domyślić, że kuchni w tym mieszkaniu nie było. Łazienka natomiast to pomieszczenie szerokości prysznica, czyli około 90 cm i długości 90 cm plus miejsce na sedes skierowany na drzwi do łazienki. I jak się było wyższym niż metr osiemdziesiąt, to kolanami dotykało się tych drzwi podczas korzystania z toalety. I to wszystko w sumie. Ale dla nas, młodych studentek pierwszego roku, był to szczyt luksusu. Do rynku chwila spacerkiem, na uczelnię blisko, to czego chcieć więcej? Wracając do rytuału jaki nam towarzyszył w trakcie trwania tego kursu tańca towarzyskiego, to na wspomnienie zasługują wieczorne powroty po zajęciach. Zawsze spacerkiem, niezależnie od pogody i pory roku z obowiązkowym przystankiem po jeszcze ciepły chleb z wieczornego wypieku i powidła w słoiczku. W domu siadałyśmy na podłodze oparte plecami o piec i cały bochenek znikał w całości razem z tymi powidłami. W zimne jesienne i zimowe wieczory siedziałyśmy tak przy tym piecu do północy plotkując, dzieląc się zmartwieniami i radościami przeżytego dnia. I te wzdychania do swoich tanecznych partnerów…Sławek i wąsaty Zbysiu. Wszystkiego dopełniał kubek ciepłego mleka, czasem kakao.

High heels dance
High heels dance

A dwadzieścia lat później moją szaloną przyjaciółkę znów dopadł zew przygody i namówiła mnie ma high heels dance. Idziesz? Idę. Tak długo mnie mawiała. I tak oto dwie czterdziestki, jedna z lekkim niedowładem nóg, a druga z dyskopatią wybrały się na lekcje tańca ociekającego zmysłowością, a momentami lekką erotyką. W pełni świadome tego gdzie i na co idą, nie do końca świadome swoich ograniczeń fizycznych. Ze schorzeniami, na które zapracowały godzinami spędzonymi nad książkami i pracą za biurkiem czy też kierownicą. Osobiście zderzyłam się z brutalną rzeczywistością. Po pierwsze mocno zawyżyłyśmy średnią wieku, a po drugie nie potrafiłyśmy się wygiąć w sposób naturalny, jak nasze młodsze koleżanki. Okazało się też, że ja nie ogarniam prawej i lewej strony swojego ciała. Znaczy się kierunków i obiecuję, że już nigdy nie będę się śmiać z tych tiktokowych filmików z aerobiku jakie krążą w sieci, gdzie zawsze w grupie trafi się ta jedna dziewczyna, co nie potrafi nadążyć i zawsze idzie w kierunku przeciwnym niż reszta. I taką osobą byłam ja. W grupie przyjaciółek zawsze się trafi ta mniej urodziwa, bardziej kanciasta w budowie i taka, co ją lubią przypałowe przygody. I z nas dwóch mnie przypadło pełnić tę życiową rolę. Nie żebym była brzydka, ale wzrostem nie grzeszę i drobnej budowy ciała też nie jestem. Jak biadolę Jeremiaszowi, że jestem gruba to mówi, że to nie prawda. I chwytając mnie za boczek dodaje. „Masz nawet talię. Gdzieś tu”. I kurczę blade ma rację. Jakoś tak to się wszystko pochowało gdzieś do środka mnie. Za to moja przyjaciółka, jak wino, starzeje się wspaniale, pełna gracji i witalności. Pupa pełna, odstająca, wszystko na miejscu. Talia na wierzchu, a nie pochowana jak u mnie… i pełna finezji w ruchach. Ten jej uśmiech i radość podczas lekcji był wszystkim. Dawna ona i ja. Tylko z pomiędzy dźwięków muzyki można było usłyszeć ciche skrzypienie naszych zesztywniałych kręgosłupów.

0 Udostępnienia
Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *