
Kocham Bałtyk. No poważnie. Nie ma co szerzej otwierać oczu, ani po głowie stukać mi palcem. Ludzie się ze mnie śmieją, czy ja aby na pewno mówię o tym samym polskim MORZU BAŁTYCKIM. Tak! Jestem kiepska z geografii, ale dobrze wiem, że mamy dostęp tylko do jednego morza. To jak mogę mówić o innym? Ja po prostu nie mam oczekiwań wobec niego. Jest to niewątpliwie trudna miłość, trochę patologiczna i trącająca syndromem sztokholmskim, ale jest. Trwała. Od lat. Na dobre i na złe. Zwykle na złe, ale kto by tam pamiętał. Smaga mnie wiatrem i deszczem, chowa słońce za chmurami i obniża temperaturę, by po chwili przypiec mi nos zdradliwymi promieniami UV. Wiem, że potrafi być miły, kojący i czarujący. Wiem, że jego woda potrafi opłynąć mnie ciepłym prądem zamiast skuć milionem lodowatych igieł. Ale nie zawsze tak jest, a wtedy mówię sobie, że przecież on taki jest. Zawsze był. To nie jego złośliwość, a jedynie ponura natura. Jednak są dwa powody, dla których kocham go jak szkolną miłością pełną braku odwzajemnienia. Wybaczam szalone sztormy i tłumaczę przed innymi „Ono takie jest, ale to dobre morze”.
Pogoda – po prostu jest.

Zawsze. Czasem taka, czasem śmaka, a czasem owaka. Bywa, że wszystko naraz. Musisz po prostu wiedzieć jak się przygotować. Przede wszystkim nigdy nie dać się zaskoczyć. Lipiec? Sierpień? Upał na południu i żar leje się z nieba, a ty wybierasz się nad Bałtyk? Nie szkodzi. Szuraj po kurtkę zimową do pawlacza. Do sklepu po pelerynę, a najlepiej dwie bo jak wiatr ją potarga i przyjdzie kupić ci na miejscu to nie starczy ci na gofra. Gumiaki dla dzieciaków to must have i co najmniej dwie pary butów na zmianę bo już pierwszego dnia wleci na plażę szczęśliwe i zanim się obejrzysz złośliwa fala podmyje dzieciaka aż po kolana i uziemi was w pokoju. Może się tak zdarzyć, że nie będzie schło bo będzie zimno i jak przyjdzie ci kupować buty to już na pewno nie wystarczy ani na gofra, a już na pewno na rybę z frytkami. A, i obowiązkowo czapki. Gruba wełniana oraz z daszkiem i kapelusz słomkowy, na wszelki wypadek. Ale to jest przecież lipiec czy tam sierpień, więc weź jeszcze krem z filtrem pięćdziesiąt i coś na poparzenia słoneczne, bo jak wiatr przegoni czarne deszczowe chmury i ukaże się piękne letnie słoneczko, potem porozbieracie się do przysłowiowych majtek, to może was zwieść zdradzieckie oblicze lata „piękne słonko ale wiatr jeszcze taki jakiś chłodny”. Czy to mnie zniechęca? Absolutnie nie. Klasyk mawia, że nie ma złej pogody, są tylko źle ubrani ludzie.

Do wizyty nad polskim morzem należy się po prostu przygotować. Taktycznie. Jak na wojnę. Ja na przykład prowadzę statystyki od ponad dwudziestu lat poprzedzone wywiadem środowiskowym wśród najbliższej mi rodziny podzielającej moja fascynacje tym regionem Polski. Sprawdzam przed samym wyjazdem pogodę krótko i długoterminową na co najmniej trzech portalach pogodowych i obserwuję wędrówkę chmur na satelicie, prawie zdobyłam tytuł mistrza domorosłego meteorologa i… i rzadko kiedy się sprawdza. Żart. To jest jak zdobywanie szczytów w Himalajach. Trzeba się wstrzelić w okno pogodowe. Zwykle mi się udawało. Kurtki zimowe i czapki są moim talizmanem. Nauczyłam się je brać bo wtedy nigdy nie są potrzebne, a jak dobrze wiemy lepiej nosić jak się prosić.
Plaża – najpiękniejsza!

Jest wspaniała. Od Świnoujścia, aż po samiuśki Hel. Najfajniejsza jest pusta, ale jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma. Widocznie ofiar toksycznej miłości jest w Polsce więcej. Na szczęście nikt sobie nie wchodzi w drogę. Lubisz parawaning? Wbijaj o świcie i lokuj się tuż przy wodzie. Mnie to nie przeszkadza. Ja tam wolę ustronne miejsca, których jest nie mało. Gdzie grając w piłkę nie nasypię panu Sebastianowi, wiernemu fanowi Wisły Kraków, wiem bo pół pleców o tym krzyczy, do kufla z piwem odrobiny piasku. Gdzie moje dziecko nie wytrzepie ręcznika z wiatrem tuż obok naoliwionej pani, która nie omieszka półgębkiem podzielić się swoją opinia na temat posiadania dzieci i gdzie jakiś bejbiaczek z parawanu obok nie będzie bawił pod nieuwagę rodziców opiaszczoną kupą yorka opanierowanej przed momentem pani co nie lubi dzieci. No cóż. Tam nie chodzę. Chodzę za to tam, gdzie można usłyszeć szum wody, a dzieci mają swoją przestrzeń nie wchodząc sobie na głowę. Wprawdzie co wytrwalsze jagodzianki, popcorn, gorąca kukurydza dochodzą i w te miejsca, ale już gwar letniego kurortu niekoniecznie. Nie dam sobie wmówić, że polskie plaże są bez uroku, nudne i brudne. Są glony? Są. Są wyrzucone na brzeg konary drzew wcześniej wyrwane i połknięte przez rozgniewany sztormu. Są. A śmieci? Niestety również.

Są też wyrzucone w ramach przeprosin piękne muszle, życie zamknięte w twardej skale i złociste bursztyny, do których jakoś nigdy nie mam szczęścia by znaleźć. Uwielbiam też ponad wszystko tę zmienność plaż. To ścieranie się dwóch żywiołów jakim są ziemia i woda. Czasem wchodzisz i czujesz spokój przeszywający i kojący wszelkie skołatane nerwy. A czasami masz wrażenie, że wchodzisz pomiędzy dwóch kłócących kochanków, których odmienne charaktery i gorące uczucia po prostu czasami wybuchają. Mogę iść godzinami wpatrzona w linie brzegu w oddali albo leżeć na piasku i po prostu nic nie robić. No może od czasu do czasu poczytać książkę albo popatrzeć na przemarsz chmur. Przeszłam oczywiście etap budowania zamków, dokopywania się do wody i zakopywania w piachu po uszy. Stania w wodzie po kolana nie spuszczając z oczu pociech, przez co byłam opalona zawsze w połowie, wysypującego się piachu z każdej kieszeni i glonów tak, gdzie zdecydowanie nie powinno ich być, ale to jest coś co kocham i co nie wykracza poza moje oczekiwania. Bo jeżeli jedziesz nad Bałtyk i oczekujesz klimatu co najmniej francuskiej riviery, albo greckich gajów oliwnych schodzących aż do samych brzegów kamienistej plaży to chyba nie uważałeś na lekcjach geografii.
Teraz ciekawostki:
Wiecie co to są morszkulce? To takie lodowe kule pojawiające się zimą nad Bałtykiem. Powstają z działania takich czynników jak silny mróz i wiatr, dokładniej kiedy miesza się przechłodzona woda, błoto pośniegowe, śnieg oraz śryż. Aaaa, zimą też nie lubicie tam jeździć. No szkoda, bo też fajnie.
Z mniej chlubnych ciekawostek, to fakt, że jest to bardzo zanieczyszczone morze. Na jego dnie znajduje się ok 50 tysięcy ton broni chemicznej i około 500 tysięcy ton broni konwencjonalnej. Z zatopionych statków, których jest kilkaset, wycieka paliwo. Jednak największą tykającą coraz szybciej „bombą” jest broń chemiczna znajdująca się w pojemnikach skorodowanych w niemal 80%. Przerażające i smutne.
Zerknij też tutaj.